W ramach promocji łódzkich zespołów: TheStylacja

Znajdź więcej wykonawców takich jak The Stylacja w Myspace Muzyka

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Losowanie.

Słowo się rzekło, trzeba wylosować zwycięzcę przedświątecznego Candy. Z braku czasu i sił wspomogłam się popularnym Randomem, którego zatrudniłam w roli Sierotki. I ta oto Sierotka wylosowała numerek 14:


pod którym kryje się:

Ela 17!

Zwyciężczyni serdecznie gratuluję i proszę o jak najszybszy kontakt na adres darhena@wp.pl, a pozostałym osobom dziękuję za zabawę :)

Pozdrawiam, Sylwia

piątek, 25 marca 2011

Mądrość przysłów i przedświąteczne candy.

"Zarzekała się żaba błota". Znacie to przysłowie? Na pewno. Oto ja, przysłowiowa żaba. A przysłowiowym błotem są rośliny. Zarzekałam się jeszcze do niedawna, że żadnych kwiatków u mnie w domu nie będzie, a jeśli kiedyś dorobię się kawałka ziemi, będzie tam tylko trawka, i ewentualnie szpaler iglaków, w celu odgrodzenia się od świata zewnętrznego. Wszystko to oczywiście w trosce o życie rzeczonych roślinek, po co męczyć biedne żywe organizmy, bo przecież podlewać je trzeba, nawozić, nie daj Boże wypielić... Nie dla mnie taka robota. Jednak "przyszła kryska na Matyska", i powoli dojrzewam do własnego bujnego ogrodu, zaczynając na małą skalę, czyli od (w miarę odpornych) roślin doniczkowych. Wrzosiec niestety nie przeżył mojej opieki, mimo moich najszczerszych chęci, poisencja również. Trudno się mówi, może inaczej będzie z bluszczem i azalią. Do tej pory żyją, i śmiem powiedzieć, że mają się zdrowo. Co do planów nasadzeń na przyszłościowym kawałku ziemi (za 2 tygodnie jedziemy podpisać akt notarialny!), to do trawki i iglaków (a może zamiast iglaków?), doszedł winobluszcz, pnąca róża (koniecznie na altance!), winogrono, borówki, poziomki, kilka drzewek owocowych i hortensja. Aż boję się, co będzie dalej.... Ale to przyszłość pokaże, w tej chwili cieszę oczy wyobraźni zielonymi obrazami. O robocie przy tym nie chcę myśleć... A tak w ramach wprawiania się, wysiałam rzeżuchę, bazylię i szczypiorek. Ale co z tego będzie, czas pokaże...




Kolejna rzecz, której zarzekałam się nigdy nie robić, to pieczenie chleba. No bo po co? Przecież piekarnia pod nosem, można w każdej właściwie chwili wyjść i kupić pieczywo. Po co sobie życie utrudniać? Ale i dla mnie przyszedł moment, gdy poczułam 'zew piekarza', wyhodowałam własny zakwas i zaczęłam wypiekać swój chleb. Nie jest doskonały (szczerze powiedziawszy pierwsze chlebki wychodziły mi lepsze, niż kolejne), ale warto trochę się potrudzić chociażby dla tego zapachu, który rozchodzi się po mieszkaniu, a który do tej pory znałam tylko, gdy zalatywał z pobliskiej piekarni.



Poza tym coraz bardziej podoba mi się siedzenie w kuchni i pichcenie na przemian z pieczeniem. To też takie moje przysłowiowe błotko - nie lubię (bo do tej pory jeszcze miewam napady kulinarnego nielubienia) gotować, o pieczeniu zapomnimy w ogóle. Ale jeśli ktoś widział poprzednie posty, wie, że to nielubienie zdarza się nieco rzadziej, niż do niedawna bywało. Wczoraj na przykład popełniłyśmy z Alą ciastka z kaszy manny (niestety nie pamiętam, gdzie ten przepis znalazłam). Wyszły przepyszne, i na pewno o wiele zdrowsze od kupnych, więc ja miałam radość, że małym kosztem kulinarnie się wyżyłam, Ala miała radochę z pomagania mi w tym wyżywaniu, a Adaś ma radochę z jedzenia.



Dlatego też obiecuję, że już nigdy nie powiem nigdy.

A Wy? Byłyście kiedyś takimi żabami?

.................................................................................

Czujecie już nadchodzące Święta? Bo ja tak, pomijając to, co się dzieje w sklepach, czy choćby w internetowych targach wyrobów ręcznych. Wszędzie tylko jajka, zajączki i kurki. Ale mi to absolutnie nie przeszkadza, co więcej, w tym roku, jak w żadnym poprzednim, dałam się porwać temu szaleństwu i też pilnie przygotowuję się do Wielkanocy. Wydmuszek uzbierałam już cały klosz, Ala niewątpliwie będzie miała radochę z malowania. Poza tym robię przedświąteczne zakupy, w postaci ptaszków, wydmuszek przepiórczych i innych takich. Z tej to okazji popełniłam świąteczne dzieło w postaci haftowanego krzyżykami jaja. I postanowiłam to jajo komuś oddać. Dlatego też... ogłaszam..

PRZEDŚWIĄTECZNE CANDY!!

Do wygrania:
1. haftowane jajo (jest spore, ma około 10 cm wysokości, nie licząc kokardy);
2. indywidualny projekt karty do drukowania przepisów, mniej więcej takiej, jak widać na zdjęciu powyżej (z przepisem na ciastka). Karta jest w formacie Worda, więc jest łatwa do edycji.



Zasady takie, jak zawsze:
- chętne osoby proszę o zostawienie komentarza pod tym postem oraz zamieszczenie odnośnika do mojego bloga na swoim blogu
- osoby nie posiadające bloga proszę o podanie swojego adresu mailowego.
- dodatkowo wylosuję 1 osobę, dla której również wykonam projekt karty z przepisami.

Losowanie zaplanowałam na 18 kwietnia, zostanie wtedy prawie tydzień do Świąt, aby jajo mogło dojść do zwycięzcy i bym miała czas na zaprojektowanie kart.

Powodzenia życzę! Mam nadzieję, że znajdą się jacyś chętni...

Pozdrawiam. Sylwia

PS. Przepraszam za jakość zdjęć, ale mój aparat odmówił współpracy i musiałam posiłkować się telefonem męża. Wybaczcie.

PS2. Musiałam przesunąć nieco termin losowania (z 21 na 18 kwietnia), bo w wyniku pomroczności jasnej pomyliłam datę Świąt. Gdyby został poprzedni termin, jajo mogłoby nie dojść na czas. Przepraszam.

sobota, 5 marca 2011

(zrealizowane) plany i (spełnione) marzenia.

Czuję wiosnę. Tak głęboko, pod skórą, w kościach. Całą sobą. Nosi mnie. Chciałabym już wyjść do parku na pół dnia, usiąść na trawie, pobawić się z dziećmi w tarzanego.. Niestety, te skromne symptomy wiosny jeszcze na to nie pozwalają. No cóż. trzeba ratować swój stan umysłu innymi sposobami. Tak też czynię: wprowadzam w swoje życie nieco koloru. Do tej pory ubierałam się na czarno-szaro-buro-brązowo, teraz, gdy tylko mogę, ubieram coś kolorowego. Nie, nie zmieniłam się w papugę i nie paraduję ubrana w tęczowe zestawy ubraniowe, nadal podstawą garderobianą są owe nieśmiertelne bure szarości i czernie, jednak wystarczą nawet kolorowe folkowe kolczyki, żeby polepszyć mi samopoczucie. Niedawno nabyłam taki bardzo wiosenny, kolorowy 'gadżet', mianowicie... kalosze. Pewnie nie uwierzycie, ale do tej pory (nawet w dzieciństwie), nie dysponowałam tą częścią garderoby. Poważnie, nigdy w życiu nie miałam kaloszy! Za to teraz mam, i to jakie! Baaardzo kobiece, i energetyczne w swojej kolorystyce. Wprawdzie marzyły mi się nieco inne, czerwone, błyszczące i eleganckie do bólu, niestety jednak, są poza zasięgiem mojego portfela. Noo... może nawet udałoby mi się kupić takie, ale obawiam się, że postawiłabym je na półce i codziennie odkurzała, zamiast szargać je po kałużach i błocie. A przecież w końcu nie o to chodzi, prawda?

Wymarzone:


i zakupione:



Energia twórcza, wylewająca mi się uszami i nie znajdująca zbyt dużego ujścia z braku czasu, który niestety, muszę poświęcać głównie na prace zawodową, zmusiła mnie do skończenia zaczętej daaaaaaaawno temu wyszywanki, która ozdobić miała worek na kapcie dla Ali. Tak więc.. TADAM! skończyłam! Efekt byłby pewnie lepszy, gdybym wyszywała to na kanwie, zamiast na płótnie, ale trudno. Następnym razem będę mądrzejsza. I tak jestem dumna, że udało mi się ją ukończyć. Worek jest juz w użyciu, więc jakoś ciężko mi cyknąć zdjęcie, ale doczekałam się nagrody za swoją ciężką pracę, bo moje dziecko wszem i wobec chwali się, że dochrapało się prawdziwego worka na kapcie.




Teraz mam dylemat: za co brać się w następnej kolejności. Planów i pomysłów mam tyle, że jeszcze trochę i rozsadzą mi głowę... Na dzień dzisiejszy skutkuje to tym, że nie robię nic. No, może nie takie całkiem 'nic'. Podjęłam próbę z utrwalaniem nadruków na płótnie, tak, żeby dało się to prać, jednak efekty nie bardzo mnie zadowalają. O ile ze stemplami jeszcze jako taki idzie, to z wydrukami wykonanymi na zwykłej drukarce porażka na całej linii. Medium do tkanin, które generalnie nie powinno zostawiać śladów na tkaninie, rozmazuje tusz tak, że wokół wzoru powstaje szara, brudna, brzydka obwódka. Mogłabym popróbować dekupażu, jednak chciałabym umieścić na płócienku kilka swoich upatrzonych wzorów, a nie wiem, na czym to drukować, żeby było cienkie i ładnie przylgnęło do tkaniny.... Na jakieś bibule? tylko skąd ją wziąć? Byłabym wdzięczna za pomoc, bo w kwestii dekupażu jestem jak dziecko błądzące we mgle...

Co poza tym? Zakwas sobie rośnie, mam nadzieję, że nie umrze i uda mi się upiec swój własny chlebek na zakwasie. A, i rozlałam do butelek nalewkę cytrynową. Dziewczyny, no po prostu niebo w gębie! Lepsza niż bożonarodzeniowa, mówię to z pełną odpowiedzialnością! Polecam przepis, który podałam we wcześniejszym poście, można dodać jeszcze nieco miodu. Cud-miód wychodzi!

Stopniując napięcie, najważniejszą (przynajmniej dla nas) rzecz zostawiłam na koniec. Otóż w weekend byliśmy w Borach Tucholskich, aby obejrzeć upatrzoną działkę. Jesteśmy zachwyceni miejscem i zdecydowani (wręcz napaleni) na kupno tego kawałka ziemi. Czekamy jeszcze na wydanie warunków zabudowy, aby na 100 % być pewnym, że będziemy tam mogli postawić wymarzony domek. Jeśli dostaniemy korzystne dla nas warunki, niebawem zostaniemy posiadaczami ziemskimi! Tymczasem obgadujemy szczegóły co do wyglądu i wyposażenia domku, nasadzeń na działce, rodzaju ogrodzenia itp. Właściwie prawie wszystko jest już zaplanowane. Brakuje tylko tego malutkiego szczegółu, czyli działki :) Ale jesteśmy blisko. Oby się udało.

Pozdrawiam
Sylwia

PS. Sama nie wiedziałam, że tak dużo można napisać o ... kaloszach. Wytrwałym gratuluję. Mniej wytrwałym się nie dziwię.

poniedziałek, 21 lutego 2011

O planach i marzeniach.

Jak na kogoś, kto nie lubi siedzieć w kuchni, to bardzo u mnie ostatnio kulinarnie. Sama się sobie dziwię, dziwi się mój mąż i teściowa, moja Mama próbuje mnie wspierać (albo przynajmniej robić takie wrażenie), jednak najbardziej zadowolona jest moja córa, która ma zabawę, gdy może mi pomagać w moich zmaganiach z kulinarną materią. I tak oto popełniłyśmy niedawno muffinki czekoladowe. Czekolada czekoladę czekoladą poganiała, bo nie dość, że ciasto czekoladowe, polewa też, to jeszcze posypałyśmy to wszystko startą czekoladą. Pysznie! Co z resztą widać na załączonym obrazku.





Większego wyzwania podjęłam się jednak sama, gdy wszyscy udali się do swoich zajęć (mąż do pracy, Ala do przedszkola, Adaś w objęcia wróżki Przedpołudniowejdrzemki)... i popełniłam... uwaga UWAGA!! Chleb! Na razie nie na zakwasie, tylko na samych drożdżach, ale za to z cebulką. Paznokcie mam poobgryzane z nerwów, czy aby dobrze mi ciasto urośnie, a jak już urosło, kilka siwych włosów przybyło mi od zamartwiania się, czy aby mi z formy nie wyjdzie podczas pieczenia... Wszystko jednak pięknie się udało, mało z dumy nie pękłam, a mąż przyznał mi tytuł Prawdziwej Kury Domowej oraz nadał indiańskie imię Tańcząca z Chlebem. Z tego miejsca szczególne podziękowania ślę Iwonce, czyli Inkwizycji, która swoimi światłymi radami naprowadziła mnie na ścieżkę piekących swój własny chleb. Iwonko, bez Ciebie nigdy by mi się nie udało! Dziękuję! Teraz czas na większe wyzwanie, czyli na ZAKWAS! Mąkę już mam, mam nadzieję, że niebawem będę mogła pochwalić się kolejnym wypiekiem.






Odpoczywając nieco od kuchni, wybrałam się na giełdę staroci, gdzie (między innymi) upolowałam kryształową karafkę i kieliszki do nalewki (które pokażę, gdy będę chwalić się gotowymi już nalewkami). W końcu mam w czym pić swoje własne trunki. Przy okazji, odpowiadając na pytanie Qry Domowej o nalewkę cytrynową, podaję przepis:

Nalewka cytrynowa:

- 2 szklanki cukru
- 3 szklanki wody (zagotować)
- 7 cytryn dokładnie umyć gorącą wodą.
- sok z 3 cytryn.
- 4 obrać i pokroić w plasterki.
- można dodać skórkę z 1/2 cytryny.

Po wlaniu przegotowanej wody z cukrem, cytryną i włożeniu cytryny do (słoika) wymieszać. Odczekać i wlać spirytusu 1/2 litra. Po 3-4 dniach usunąć skórki z cytryny. Po 3-4 tygodniach przefiltrować i rozlać do butelek. Niech postoi tydzień i już można dodawać do herbaty.

.....................

Powiem Wam, że nie mogę ostatnio usiedzieć na miejscu. Wiosna chyba idzie szybkim krokiem, krew szybciej krąży mi w żyłach i nosi mnie niesamowicie. A przecież mróz za oknem ściska jeszcze, ale coś czuję, że to przedśmiertny uścisk Pani Zimy. Z tego noszenia wyszła rzecz dla mnie niesamowita. Każdy ma swoje Wielkie Marzenie. My też takie mamy. Jest nim posiadanie swojego własnego kawałka ziemi, najlepiej z domem, ewentualnie z domkiem letniskowym. I tak oto trafiliśmy na okazję kupna działki w Borach Tucholskich, co dałoby możliwość realizacji tej drugiej wersji (a w dalekiej przyszłości i pierwszej) naszego Wielkiego Marzenia! W sobotę jedziemy ją obejrzeć, chociaż oboje jesteśmy tak nastawieni na kupno, że nie wiem, co musielibyśmy tam zastać, żebyśmy zrezygnowali. Ah, w myślach już urządzam malutki drewniany domek, gdzie spędzalibyśmy lato, a później.... kto wie? Może wynieślibyśmy się tam na zawsze? Trzymajcie kciuki, żeby się udało, bo bardzo się już nastawiłam na to miejsce....

No tak. Miałam napisać o czymś jeszcze i zapomniałam o czym. Tak to jest, gdy jeden post pisze się przez trzy dni. Czy ma ktoś pożyczyć trochę wolnego czasu? Oddam na emeryturze!

Tymczasem pozdrawiam słonecznie!
Sylwia

PS. Już wiem, o czym zapomniałam napisać. Otóż niedawno nabyłam drogą kupna książkę pokazującą różne techniki haftu. Bo to niby się wie, co z czym i do czego, a później tzw. 'babole' wychodzą. Chciałam Wam pokazać jedynie, jakie cudowności w tej książce pokazują oraz co mi w głowie siedzi i do czego serce mi się rwie. Książka nosi tytuł 'Piękne hafty', napisała ją Via Laurie:





Ja widzicie, planów mam mnóstwo. Oby tylko na planach i marzeniach się nie skończyło...

sobota, 5 lutego 2011

Z potrzeby ciepła.

Nie znam osoby w swoim bliższym lub dalszym (a nawet wirtualnym) otoczeniu, która nie miałaby już dosyć zimy. Ja też psioczę już potężnie na tę Mroźną Panią, która za nic w świecie nie chce sobie iść. I w sumie cóż w tym dziwnego, skoro nawet połowy lutego jeszcze nie ma? Jednak w tym roku strasznie mi się ta zima dłuży, chciałabym już wiosnę, a nawet Wiosnę Pełną Gębą, pachnącą mokrą, żyzną glebą i kiełkującym życiem. Ach... co tu dużo mówić, każda z Was pewnie, mniej lub bardziej, też to czuje. Pragnę słońca, lżejszych ubrań, dłuższych dni, a przede wszystkim ciepła. Nienawidzę marznąć w śniegu, albo, co gorsza, w śniegu z deszczem. Ohyda. Dlatego też postanowiłam, wbrew temu, co się dzieje na dworze, łyknąć nieco słońca i poczuć miłe ciepełko. Pomyślmy... gdzie jest teraz ciepło i słonecznie? W jakimś południowym kraju pewnie.... A żeby daleko nie szukać, pomyślałam o Italii. Tej południowej. To chyba pod wpływem niedawnej wizyty rodziny z Włoch... A co najlepsze mają Włosi? Jedzenie, no pewnie! Nooo... wina jeszcze, ale skupmy się na jedzeniu. Alkohol będzie na deser. Tak więc upiekłam lazanię. Niejedna sobie pomyśli: straszne mi mecyje taka lazania... Ale przypominam, że ja zacięcia kulinarnego za grosz nie mam, o talencie nie wspomnę, więc dla mnie to wyczyn. Lazania wyszła całkiem niezła, do tego zaparzyłam sobie cappuccino o smaku szarlotki (polecam, moje ulubione ostatnio) i już było lepiej, cieplej na serduchu się zrobiło.


Niestety nie trwało to długo i znów musiałam poszukać czegoś, co humor by mi poprawiło. I tak to powstał zamysł nastawienia nalewek. Iście genialna myśl, bo przy samym robieniu już mi lepiej było. Na pierwszy ogień poszła nalewka z winogron w rumie. Prosto, łatwo i przyjemnie, a efekt podejrzewam niczego sobie. Jednak dopiero robienie drugiej wyzwoliło we mnie dawno nieużywane pokłady dobrego humoru. Aż się złociście i słonecznie w mojej kuchni zrobiło! Nalewka cytrynowa będzie gotowa dopiero za 4 tygodnie, ale sam widok cytryn, ten zapach.... mmmmm.... miodzio. Bo i zresztą nalewka z miodem jest. Tak więc, miłe Panie, równo za miesiąc zapraszam na degustację! Tymczasem smakuję resztki nalewki bożonarodzeniowej, i świeżo dokończoną nalewkę kokosową, która jednak, szczerze powiem, wyszła za mocna jak na mój gust (i chyba się, skubana, zważyła...), więc nie polecam jej w moim wykonaniu jakoś szczególnie.




No i wyszłam na alkoholiczkę. Ech.

Pozdrawiam. Sylwia.

PS. Chciałam się tylko jeszcze pochwalić, że moja wyszywanka na worek do kapci, zaczęta jakieś 100 lat temu, ma się ku końcowi. Co nie znaczy, że ten koniec nastąpi w tej dekadzie. Gdyby jednak tak się stało, niezwłocznie pochwalę się bardziej.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

A g... mnie to obchodzi!

Mam wrażenie, że tak właśnie myśli 99.9% posiadaczy psów w miastach. To, co zobaczyłam dzisiaj po wyjściu z domu sprawiło, że zagotowało się we mnie jak w kociołku. Ja rozumiem, że są ludzie, którzy kochają psy i traktują je jak członków rodziny. Ja rozumiem, że w mieście każdy tęskni za jakimś elementem natury, i tym elementem staje się jakieś zwierzę, najczęściej pies właśnie. Rozumiem też to, że w mieście trudno o własny ogródek, tudzież własny, nie dzielony z nikim innym kawałek ziemi, bo przecież większość życia w mieście toczy się w blokach lub kamienicach, gdzie o własny teren trudno. Rozumiem również, że z braku tegoż własnego terenu korzysta się z terenów wspólnych, czyli ulic, parków itd, by swego pupilka wyprowadzić na spacer. Ja to naprawdę ROZUMIEM. Ale, do cholery, NIE ROZUMIEM, dlaczego pupilek jest najukochańszą istotą na świecie, zaraz za (a czasem i przed) własnymi dziećmi, ale jego kupa staje się już własnością niczyją, żeby nie powiedzieć wspólnym problemem.

To, co odkrył stopniały śnieg i co dzisiaj ukazało się moim zdumionym oczom, można nazwać tylko w jeden sposób: wielka kupa gówna. Chodnikiem przejść się nie da, w parku zapomnijmy o kawałku nie zafajdanej ścieżki, o trawniku to już w ogóle nie wspomnę. No przecież ludzie kochani! Miło się wam spaceruje między psimi odchodami? Bo mi i moim dzieciom nieszczególnie! Ciężko wziąć woreczek foliowy i rękawiczkę, żeby posprzątać po swoim piesku? Tak dużo to waży? Ręce opadają, naprawdę.

Całe życie dorastałam wśród zwierząt, bo mieszkałam w domku z ogródkiem, gdzie zwierzęta te, załatwiając swoje potrzeby, nie dostarczały wątpliwych atrakcji zapachowo-wizualnych innym ludziom. Teraz mieszkam w kamienicy, i chociaż nadal lubię zwierzęta, nigdy nie zdecydowałabym się na trzymanie psa w mieszkaniu, ze względu na brak miejsca i świadomość, że życie pieska na drugim piętrze kamienicy wcale rajem by nie było. Mamy wprawdzie podwórko, zamykaną bramę itd, ale... no właśnie, moi sąsiedzi uważają, że podwórko nie należy już do nich, i po swoich pupilach również nie sprzątają (dzisiejsze dojście do samochodu było dzisiaj dla mnie nie lada wyzwaniem, żeby nie poślizgnąć się na kupie). Ja jakaś nieprzystosowana do życia w społeczeństwie chyba jestem, bo ja bym kupy swojego zwierzaka nie zostawiła, zwłaszcza mając świadomość, że może się nią zająć małe dziecko sąsiadów.

I tak oto, z umiarkowanej entuzjastki trzymania zwierząt w mieszkaniach stałam się gorącą zwolenniczką hasła: nie stać cię na domek z ogródkiem? Zapomnij o zwierzaku! Albo po nim sprzątaj!

Mam świadomość, że istnieją ludzie, którym kupa ich pieska nie straszna, ale mam również świadomość, że to znikomy ułamek wszystkich miłośników psów.

Z drugiej strony takich, jak ci opisani w tym artykule, oddałabym mistrzowi małodobremu, który wyciskałby z nich życie przez co najmniej trzy dni, ku niebywałej uciesze gawiedzi.

Pozdrawiam, Sylwia

sobota, 15 stycznia 2011

Złe miłego początki....?

Mam nadzieję, że tak. Bo nowy rok nie zaczął się u nas nieszczególnie dobrze, więc mam nadzieję, że teraz to już tylko lepiej będzie.

Przez ostatni tydzień całą naszą czwórkę zmogła choroba, dzieci na szczęście przeszły ją nie najgorzej, rzekłabym, że dla nich była to niewielka wirusówka, za to my z moim P.... Masakra... tak, to dobre słowo. Powiem Wam, i wcale nie przesadzę, że taka chora to ja nigdy nie byłam. Ogólnie cieszę się (czy może cieszyłam?) bardzo bardzo dobrym zdrowiem, od dziecka uodparniana we wszelką pogodę i we wszystkich warunkach, nie chorowałam prawie nigdy. Nie mówię, że wcale, bez przesady, lekkie przeziębienia się trafiały, ale to takie raczej na podniesienie odporności, niż coś poważniejszego. Antybiotyk? A co to jest? A w tym roku łykam go już drugi raz! Raz, gdy w obtarcie w nodze wdało się zakażenie (którego mówiąc prawdę prawie nie czułam, i gdyby nie spuchnięta jak balon noga, nadal chodziłabym z tym nieświadoma, bo to prawie nie bolało), a teraz drugi, bo nabawiłam się... anginy. Ode mnie nabawił się jej mój mąż, ale u niego skończyło się na płukaniu gardła. 4 dni gorączki i leżenia w łóżku. Jaka strata czasu! Bo nie miałam siły, żeby gazetkę pooglądać, a co dopiero o jakiejś robótce mówić... Jedyne dobre to to, że ponad tydzień przesiedzieliśmy całą rodzinką w domu. Jak nigdy.

Następna katastrofa wydarzyła się przedwczoraj. Pękła płytka na podłodze w kuchni. Nie byłaby to katastrofa sama w sobie, gdyby nie wydarzenia dnia dzisiejszego: pralka wyświetliła błąd. I tak po nitce do kłębka okazało się, że:
- pralka się popsuła i nie grzeje;
- rozszczelnił się wąż z tyłu pralki i cieknie z niego woda, co spowodowało, iż..
- .. nasiąkł panel przypodłogowy w nowych szafkach i jest właściwie do wyrzucenia/wymiany oraz...
- ... nasiąkła również wodą płyta OSB, z której zrobioną mamy podłogę, i na której leżą kafelki.
W taki oto sposób wyjaśniło się, dlaczego pękł kafelek. I tak oto remont podłogi w kuchni z migoczącej w dalekiej oddali zjawy stał się potworem, któremu zaglądam właśnie w zęby.

Jak to mówią: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mam nadzieję, że tak będzie i u nas. Ale ten początek roku sprawił, że czuję jak nigdy, że przybył mi rok na karku...

Pozdrawiam serdecznie!
Sylwia