W ramach promocji łódzkich zespołów: TheStylacja

Znajdź więcej wykonawców takich jak The Stylacja w Myspace Muzyka

poniedziałek, 22 listopada 2010

Udało się!

Ja dzisiaj króciutko, ale pochwalić się muszę, bo mnie rozerwie, jeśli tego nie zrobię :) Otóż miłe Panie... udał mi się wydruk na płótnie! Wszystko to za sprawą Ity z Jagodowego Zagajnika, która TUTAJ podaje receptę, jak to robić. Pewnie dla niektórych z Was to drobnostka, ale mi otwiera to mnóstwo nowych możliwości. Jeden obrazek wyszedł mi tak sobie, ale nie przejmuję się, w końcu nie od razu Kraków zbudowano;) W każdym razie strasznie się cieszę, że się udało, bo wiem, że nie każda drukarka daje radę. Zadowolona jestem przeogromnie, uciekam szukać obrazków do drukowania :) Ita, jeszcze raz gorąco dziękuję za Twój kursik!



czwartek, 18 listopada 2010

Naleśnikowe szaleństwo.

Lubicie naleśniki? Ja je wprost uwielbiam! Dla mnie to najlepsze danie pod słońcem, ze względu na swój potencjał. Każda z Was pewnie miała w swoim życiu taką sytuację, że za Chiny Ludowe nie wiedziała, co zrobić na obiad. Mi takie sytuacje zdarzają się dość często, a naleśniki są idealnym zapełniaczem żołądków :) Proste, szybkie, a jakie smaczne! Nie mówię już tutaj o bardziej wymyślnych rodzajach, z farszami, czy Bóg wie z czym jeszcze. Mówię o tych najprostszych - z marmoladą/dżemem/konfiturami, tudzież z cukrem... lub z ketchupem, bo takie też jadam :) A najlepiej smakują z przetworami własnej roboty - w tym roku pierwszy raz w życiu robiłam konfitury, i doświadczyłam uczucia dumy rozpierającego mą pierś, gdy wyciągnęłam słoiczki z szafki :) Tak więc uważam, że twórcy naleśników należy się medal, jeśli nie Nobel ;) Nawet moje starsze dziecko zjadło naleśnika, co w jej przypadku jest wyczynem nie lada (wiadomo, dziecko karmione piersią do 1-ego roku życia = niejadek).



W trakcie smażenia postanowiłam uwiecznić i pokazać Wam (tak jak obiecałam) moje zdobycze z targów staroci. Że też ja nie umiem takich zdjęć robić, jak na przykład Ita z Jagodowego Zagajnika... sprzętu też brak, ale przede wszystkim umiejętności. No cóż, musi być równowaga w przyrodzie, ktoś musi być beztalenciem, by mistrzem mógł być ktoś :) Hmm... o czym to ja.... a, nabytki moje najnowsze.. Otóż nabyłam drogą kupna, tudzież przekupstwa, bo targowałam się ostro: wazę (!), sosjerkę, karafkę, ponczówkę, ramkę z protoplastą i coś. Wazę wypatrzyłam w kącie sali, była brudna i wyglądała cokolwiek zniechęcająco, bo nie było wiadomo, czy szare zacieki puszczą. Ale kształt ma piękny, więc stwierdziłam, że zaryzykuję. I opłaciło się, bo szarość zniknęła (z wydatną pomocą Cifa), a waza odzyskała część swej dawnej świetności. Mówię 'część' bo jednak w środku jest powycierana, i raczej do użytku jako takiego nie bardzo się nadaje, za to pięknie prezentuje się wśród innych moich skarbów. Emerytka już z niej, odsłużyła co swoje, niech teraz odpocznie, rozsiewając wokół siebie aurę dawnych lat, którą tak lubię :) Z pozostałych rzeczy sosjerka ujęła mnie kwiatowym wzorkiem, ponczówka tym, że przyda mi się na Wigilii :), a ramkę z protoplastą pierwotnie kupiłam z zamysłem wymiany protoplasty na kogoś bardziej współczesnego (na przykład moje dzieci), ale po namyśle postanowiłam protoplastę zostawić. Mój mąż wprawdzie oburzył się, że jakiegoś obcego chłopa będzie mieć na ścianie, ale że chłop pewnie już dawno nie żyje, pozostało na moim :) A zostawić chcę tegoż chłopa w ramce ze względu na jego uśmiech, przy którym niech się Mona Lisa schowa! O cosiu też wspomniałam, ale to już drobnostka, którą nabyłam oszołomiona bogactwem otaczających mnie przedmiotów i narazie nie mam na nią pomysłu.




Mam coś jeszcze, już bardziej świątecznego: dotarły do mnie zamówione u jednej z przekupek na Bazarku, gwiazdki. Są przepiękne! Mam zamiar użyć ich do ozdobienia wianka świątecznego... Gwiazdki i bazę na wianek już mam :) Teraz powinno pójść z górki :D





Nawet nie wiedziałam, że pisanie na blogu, o rzeczach może nie najważniejszych, ale cieszących, może mieć tak terapeutyczne działanie...

Pozdrawiam jesiennie.

sobota, 13 listopada 2010

Zapachniało już świętami oraz poszukiwań (i znajdowania) czar.

Idąc w ślady naszych babć oraz niektórych blogowiczek, postanowiłam nastawić nalewkę. Ponieważ jest to moja pierwsza w życiu nalewka (nastawiona, nie wypita ;)), ograniczyłam się do jednego słoja. A że zakupiłam dwa, tedy jeden stoi pusty i czeka na swoją chwilę, czyli drugą nalewkę. Zwlekam z tym, bo nie mogę się zdecydować, z czego tę drugą zrobić. Macie jakieś sprawdzone, ale w miarę proste przepisy? Jestem 'lajkonikiem' totalnym w tej (i nie tylko) dziedzinie, więc prosiłabym o coś na poziomie żółtodzioba :)

A przepis na nalewkę dojrzewającą grzecznie w moim słoiku znalazłam TUTAJ. Wielkie próbowanie już za 6 tygodni! :)

Do nalewki przydałoby się ciasto, jednak, mimo posiadania odpowiedniego sprzętu w postaci porządnego piekarnika, do pieczenia ciast słabo się garnę. Chociaż znaleziony dzisiaj przepis na sypaną szarlotkę (do znalezienia na blogu Księżniczki w kaloszach) koniecznie muszę wypróbować! A tymczasem delektuję się zakupioną w cukierni piaskową cytrynową babeczką (mając oczywiście nadzieję, że pójdzie w piersi a nie niżej ;)). Też dobrze!

Oto jak prezentuje się nalewka bożonarodzeniowa w trakcie dojrzewania:


i babeczka. Mimo, że kupna, pyszna była:




Tak w ogóle, to chciałam podziękować wszystkim blogerkom, których blogi podglądam i podziwiam: to dzięki Wam dostałam natchnienia i przysłowiowego kopa do upiększenia naszego mieszkanka. Żałuję tylko, że jest ono stosunkowo małe (zrobiło się dość ciasne, gdy przybył Adaś) i na wszystkie moje marzenio-plany nie ma narazie miejsca. No trudno, z większych upiększaczy muszę zrezygnować, jednak wszelkie inne mniejszego kalibru mam zamiar wprowadzić do naszego mieszkania, i to bez względu na to, co sądzi o nich mój mąż. Chociaż i on zaczął się przekonywać (albo tylko tak mówi, dla świętego spokoju :)). Z lekkim niepokojem patrzy tylko na napływające nieprzerwanym strumieniem wszelkie dzbanki, dzbanuszki, wianki, bukieciki, serwetki i inne. Pewnie zastanawia się, ile to wszystko kosztuje :) Ale co tam! Raz się żyje! Zwłaszcza, że przecież najpiękniejsze rzeczy wcale nie muszą kosztować dużo, prawda? Same niejednokrotnie pewnie wracałyście z polowań obładowane cudownościami, ale bez zrujnowanego portfela. Ja też ostatnio odwiedziłam sklep z antykami (niestety, na prawdziwe antyki mnie nie stać), ale wyszperałam tam kilka dość tanich, a pięknych rzeczy. Jeszcze sprzedawca opuścił mi trochę, chyba ze szczęścia, że mu wszystkie, nic nie warte według niego rupiecie ze sklepu wynoszę :)

Uwielbiam wałbrzychskie dzbanki! I chociaż są mało praktyczne (niemożliwością jest umyć taki bez szczotki do butelek, przynajmniej moja łapa nie wchodzi do środka, nawet tego większego), to jednak urok mają niepowtarzalny:





A tu wszystkie porcelanowe skarby razem. Po lewej zaparzacz, moim zdaniem świetny na doniczkę :), gdyż posiada porcelanowe sitko, które może działać jak drenaż. Pan od antyków bardzo się zdziwił, że chcę to kupić, a jeszcze bardziej, gdy dowiedział się, co chcę z tym zrobić :)
Najmniejszy dzbanuszek jest odrobinę nadgryziony zębem czasu, ale kształt ma piękny...

Kupiłam też.. coś. No bo co to jest dokładnie, tego nawet pan od antyków nie wiedział. Za to będzie z tego piękna rameczka:


Ah, a na śmietniku (wiem, jak to brzmi...) znalazłam mały skarb! Ktoś wystawił miskę pełną porcelany i szkła. Większa część do niczego się nie nadawała, więc powędrowała z powrotem do śmietnika, jednak część zatrzymałam, łącznie z miską, która po odmalowaniu posłuży jako ozdoba do kompletu z emaliowanym dzbanem. Ale to w dalekiej przyszłości. Mój mąż pokiwał tylko w milczeniu głową, gdy tanecznym krokiem weszłam do domu z dumą pokazując znalezisko :)

Uratowałam piękny (chociaż nieco zniszczony) talerz i trzy, proste, kojarzące mi się ze skandynawskim stylem, kubeczki:


Ten talerz bardzo przypadł mi do gustu, zobaczcie, jaki ma wspaniały relief na brzegu:


Na dodatek pięknie komponuje się ze sztućcami, które niedawno nabyłam na allegro za niewielkie pieniądze:



Ach, jak ja lubię takie dni!


A dzisiaj byłam na targach rzeczy dawnych i osobliwych (czy jakoś tak) w Hali Sportowej w Łodzi, oczywiście nie wyszłam z pustymi rękami :) Ale o tym już w następnym poście...

Pozdrawiam!

sobota, 6 listopada 2010

O nas.

W pierwszym poście obiecałam opowiedzieć co nieco o nas, więc czynie to tutaj.

Jesteśmy zwykłą rodzinką 2+2: mama Sylwia, tata Paweł, córcia Ala (3 latka) i synuś Adaś (7 miesięcy). Mieszkamy w Łodzi, w mieszkanku, które kochamy i nie zamienilibyśmy na żadne inne (na inne mieszkanie znaczy, bo na domek to chętnie). Ala od września jest dumnym przedszkolakiem, tata, jak to tata - prawie ciągle w pracy, a jak nie w pracy, to odpoczywa po pracy... a ja? Ja próbuję być wieloma osobami naraz: dobrą mamą, rozwijającym się grafikiem - samoukiem, small-buisnesswoman, kurą domową, wyzwoloną kobietą... Same wiecie jak to jest. Doba mogłaby mieć 48h, a i tak byłoby mało. Dlatego staram się nie marnować chwili czasu, chociaż czasem (i raczej z przyjemnością :)) przegrywam walkę z własnym organizmem, pozwalając sobie na odrobinę laniuchowania :) Jest jeszcze Adaś - nasz mały promyczek, wiecznie roześmiany łobuziak, który poprawia nam humory i wyciąga z każdego dołka jednym swoim uśmiechem od ucha do ucha.

Oto cała rodzinka. Czasem szczęśliwa, czasem trochę mniej... Ze zwykłymi problemami, pragnieniami... Nasza.

Słoneczna wyszywanka.

Ciężko mi się zabrać za blogowanie, a przecież jest tyle spraw, o których chciałabym opowiedzieć, tyle rzeczy, które chciałabym pokazać.... Nie obiecuję dyscypliny, bo z doświadczenia wiem, że nic z tych obietnic później nie wychodzi (biję się w piersi), ale też w końcu nie chodzi o to, żeby blogowanie stało się dla mnie kolejnym przykrym obowiązkiem, prawda? Boję się tylko, że moje lenistwo sprawi, że wiele rzeczy uleci sobie w siną dal mojej niepamięci... No cóż, robię co w mojej mocy :)

Tytuł posta powstał z niebywale przyjemnej, jak dla mnie, mieszanki: słońce zaglądało do naszego mieszkania, ozłacając wszystko (i przy okazji ukazując pewne, nie do końca godne pochwalenia się, rzeczy ;)) ...



... a ja znalazłam wreszcie trochę czasu na to, co uwielbiam mniej więcej tak samo jak swoją pracę: robótki ręczne!



Zasiadłam sobie więc przy oknie w mojej nowej, wspaniałej kuchni z wyszywanką w rękach. Ponieważ moje starsze dziecko zostało we wrześniu przedszkolakiem, wypada, by miało porządny, 'prawdziwy' worek na kapcie. Kupić jakiś pewnie można, i pewnie za grosze jakieś, ale moja duma 'manualnej' mamy nie pozwala, by moje dziecko miało rzecz tak ważną jak worek taką samą jak tysiące dzieci. Moja córcia jest jedna jedyna w swoim rodzaju, więc worek też będzie mieć oryginalny :) Kupiłam więc poszewkę na poduszkę w secondhandzie i uszyłam z niego worek, a teraz najważniejsza sprawa: wyszywanka. Znalazłam wzór, który pasuje do Ali (czyli mojej córci) jak ulał. Gdy patrzę na ten obrazek, staje mi przed oczami mój 'strzelipitok'. Tak więc od razu wiadome było, że tylko taki obrazek może być na worku mojej córki i basta!






Niestety, moje szczęście nie trwało zbyt długo... słoneczko zaraz zaszło za kamienicę na przeciwko, Adaś (moje młodsze szczęście) obudził się, a zegar nieubłaganie pokazał 15-stą, czyli czas na wędrówkę po Alę.... No ale nie ma co narzekać, trzeba się cieszyć chociaż tymi krótkimi chwilami :) Tylko wyszywanki niewiele przybyło.. w tym tempie to Ala będzie mieć worek akurat do pierwszej klasy...




Pozdrawiam